PROJEKTY, czyli większe hece, które planujemy

Opisy poszczególnych projektów są co jakiś czas uzupełniane o kolejne etapy, aż do ich zakończenia. 
 
Akcja "Prezent pod choinkę" - paczki dla potrzebujących dzieci z Ukrainy - zakończona! i udana


W zeszłym roku nie brałam udziału w "Prezencie pod choinkę", bo była to akurat końcówka mojej drugiej ciąży, bolało mnie z tego co pamiętam wszystko, mrozy były tęgie a nowe lokum nieurządzone (fajna wymówka?;) Szkoda mi okropnie, bo wtedy paczki szły do Kenii. Ciekawie byłoby poznać małego Kenijczyka! W tym roku prezenty jadą nie pierwszy już raz na Ukrainę, z czego też się bardzo cieszę, bo to tereny mi nieobojętne.

Opowiedziałam młodemu w skrócie, pokazałam sympatyczny film, który obejrzał z zainteresowaniem i powtarzaniem fragmentów na życzenie do końca, a spodziewałam się wymięknięcia. Trzeba było teraz wybrać płeć i wiek dziecka, bez wahania zdecydował: "chłopiec taki, jak ja". Ja oczywiście chlip, chlip wewnętrznie ze wzruszenia. Kazał wykonać dla chłopca swoje zdjęcie w niezwykle sztucznej, choć uśmiechniętej pozie, wykonał zdjęcie mi i zadeklarował zrobienie zdjęcia tacie i Jankowi, jak wrócą. Wziął kartkę do pisania listu i tu temat się urwał. By nie zanudzić, wrócę do tego za kilka dni, jak już zdobędę pudełko po butach, potem będzie heca jak ciocia Oksanka będzie nam pomagać tłumaczyć list na rosyjski. Ślicznie połączę więc akcję z pokazaniem, czym jest tłumaczenie. Przy okazji wizyty w różnych sklepach będziemy więc odtąd wybierać rzeczy dla naszego dzieciaka. Oczywiście kombinuję sama, co by tu mu dać, ale chciałabym wysilić się i otworzyć na propozycje Marka. Chciałabym też, żeby chłopiec nam odpisał:)

Przy okazji wypłynął wątek uchodźców poruszony niedawno; Marek twierdził, że w kraju chłopca jest wojna i musimy mu pomóc, wytłumaczyłam, że absolutnie nie, tylko jego rodzice nie mają zbyt dużo pieniędzy i nie daliby rady kupić mu zbyt wiele pod choinkę. A tak dostanie fajną paczkę. Jednak kilkakrotnie upierał się przy swojej wersji i pewnie przyjdzie mi to jeszcze tłumaczyć. Obraz dziecka martwiącego się o inne dzieci w krajach, gdzie jest wojna wali mnie po mózgu, że tak dosadnie powiem, i przypomina, że sama miałam plany odnośnie dzieci uchodźców, i plany te jakoś nie są realizowane.
....................................................................................................................................................................

Na razie obkleiliśmy pudełko, tj. obklejał Marek i nasza najlepsza na świecie niania, Kasia. Superniani nie wpuszczamy.



....................................................................................................................................................................
Tu był fragment o poszukiwaniu prezentów, konkretnie książek, który mi się skasował. Nie posłaliśmy ostatecznie żadnej książki - tej, którą typowałam dla dziecka w sumie obcojęzycznego, nie mogłam odnaleźć. Ostatecznie wszystkie elementy zostały zakupione podczas jednego, samotnego (spokojne przeglądanie) podejścia w hurtowni z zabawkami. Nie udało mi się wyciągnąć od synka informacji, co mam kupić, co sprawiło by jemu równolatkowi radość. Zdałam się więc na siebie.
....................................................................................................................................................................
Ostatni etap wypadł niezwykle dramatycznie. Dzień przed deadlinem list był owszem przetłumaczony pięknie przy pomocy Oksanki, ale nie przepisany. Udaliśmy się więc (chusta + za rączkę + paczka w reklamówce) na ksero wydrukować zdjęcia. Drukarka wysiadła jednak nie tylko nam, musieliśmy się więc udać do innego punktu ksero. Następnie do kawiarni przepisać list. Bo już się nie opłacało wracać do domu i jeszcze raz wychodzić odnieść paczkę.


Teoretycznie miało być tak:

Mieli się bawić grzecznie w kąciku dla dzieci, a ja pisać. Młody wisiał po chwili na mojej nodze, starszy wrzeszczał, że tamten coś mu zabiera. Ogólne niegrzeczności spowodowane zmęczeniem. Uciekanie, tłamtolenie się i podobne, znane ogólnie działania. Jednak przepisałam jakoś.


Nie obyło się bez strat. Przez czysty przypadek tutka żelków upadła między poduchy tak nieszczęśliwie, że się otworzyła, a żelki wysypały. Ku zdziwieniu starszego zarządziłam wszystkie do kosza, "bo były na ziemi", i nic nie udało się zjeść.  A niech ma, a co. 
Również kogut w ostatniej chwili zrezygnował i nie pojechał na Ukrainę.


Ostatecznie paczka prezentowała się tak:


Rozerwało się jednak nietypowo zamykane pudełko, musieliśmy zejść do sklepu z butami i poprosić o inne, a tamto pięknie obklejone wyrzucić. Następnie zebrać manatki i wsiąść do tramwaju, dojechać do parafii, oddać paczkę. Wychodząc już stamtąd potknęłam się o słupek zagradzający wjazd na parking i UPADŁAM, z dzieciakiem w chuście, pociągając za sobą starszego. Nic się nie stało, choć wyglądało to drastycznie, i mam tylko radrapanie kolana typu "rajtki całe". I pojechaliśmy w deszczu do domu.
......................................................................................................................................................................
I nie był to koniec historii. W domu okazało się, że NIE PODALIŚMY CHŁOPCU ADRESU, prosząc go jednocześnie, by koniecznie nam odpisał. I następnego dnia poturlałam się jeszcze raz na parafię, odnalazłam paczkę i dopisałam adres. Tym razem SAMA. Akcję uważam za zakończoną.
Czekamy teraz na ewentualny epilog, czyli list od naszego chłopca. Byłoby cudownie.

Markowi trudno było rozstać się z paczką. Dopieszczał ją przez tyle dni. Myślę, że ta akcja przejdzie płynnie w  robienie kolejnej paczki czy pomaganie w inny sposób jakimś dzieciom w potrzebie, prawdopodobnie uchodźcom. Zobaczymy.

Akcja "Zbieramy na roczny bilet do ZOO"

Pomysł przyszedł, gdy za zakrętem na własnym osiedlu zobaczyłam coś strasznie miłego - dwie dziewczynki rozłożyły na trawniku koc i urządzały wyprzedaż garażową. Jako matka założycielka Pchlego Targu, w realu zupełnie bezskutecznie agitująca w tej słusznej sprawie, zachwyciłam się. Kupiłam od dziewczyn za jedyne 25 zeta czteroosobowy serwis do kawy, z cukierniczką, mlecznikiem, czajniczkiem i podgrzewaczem. Był to piękny, PRL-owski Ćmielów, wzór w swoim czasie dość popularny. (W domu nastąpił mały zgrzyt, czajnik okazał się pęknięty i przepuszczający wodę, i mały, złośliwy, sączący się niesmak: czy rodzice wiedzieli? Czy dzieci wiedziały? Zdecydowałam się wierzyć, że nie, podgrzewacz zawsze chciałam mieć i można na niego postawić coś innego, a filiżanki stały się od razu moimi ulubionymi. Rysunek na moje oko przedstawia najpiękniejszy aspekt jesieni: niby szaro i wiatr miecie, ale w prawie letnie, świetliste popołudnia kolory są energetyzujące, odwołujące się do gorącej herbaty, jaka czeka w domu.)

Roczny bilet do ZOO wprawdzie już mamy, kupiłam go niedawno po raz drugi, a kosztuje on 120 zł i jest niestety imienny. Zabolało, ale i tak to zacna cena, jeśli mieszka się niedaleko ZOO, a bilet normalny kosztuje 25. Ulgowych na szczęście jeszcze nie potrzebujemy, a roczny ulgowy kosztuje - tak dla orientacji - 70 zł. Cena jednostkowa to okropnie dużo, wyobraźcie sobie rodzinę idącą do ZOO, a w środku też przecież ulega się rzeczom typu picie, jedzenie, karma dla kózek itd. (I że dzieciak po pół godzinie np. dostaje histerii, bo coś jest nie tak i trzeba by właściwie wyjść.)

Kompilując te dwie sprawy postanowiłam zrobić trawnikową wyprzedaż szydełkowych zwierzaków mojej produkcji pod hasłem właśnie zbierania na roczny do ZOO. Syn ochoczo poparł pomysł, nieomal sam go wymyślił. Celem byłoby uzbieranie owych 120 zł. Oczywiście ważniejsze są zabawa, pokazanie młodemu cierpliwości, przedsiębiorczości, kontaktu klient-sprzedawca od drugiej strony, i ogólnie byłby to taki luzacki piknik. Termos z kawą zbożową, kanapki lub ciasteczka. Tylko że ze względu na pogodę impreza odbędzie się zapewne wiosną. Tym lepiej, będzie więcej i lepsze maskotki.