Nasze książki można właściwie podzielić na dwa równolegle rozwijające się nurty - jeden to książki współczesne, by nie powiedzieć: nowoczesne, a drugi - kupowane w antykwariatach i na Allegro peerelowskie. (Oczywiście są też współczesne, peerelowskie reprinty.)
Świetną rzeczą jest, że w tamtych czasach nie można było sobie wydać czy zilustrować książki tak o, tylko trzeba było być po ASP i pewnie spełnić jeszcze kilka warunków. W ten sposób powstała tzw. polska szkoła ilustracji (jeśli bywam nieczęsto dumna z bycia Polką, to również i dlatego. A nie bywam częściej, bo w końcu co mój rodak jakiś zrobił, to jednak nie zrobiłam ja i nie ma co być dumnym, co najwyżej się cieszyć i gratulować:)
Koniec trucia:] Przedstawiam serię autorstwa Janiny Antoniewicz, ilustrowaną w piękny, spokojny sposób przez Juliusza Makowskiego:
"Jak żyje łąka", 1955
"Zboże kwitnie" 1955 i
"Latem na pastwisku" 1955, oczywiście Nasza Księgarnia.
Spójrzcie, proszę:
Dla wytrwałych - znalazłam świetny artykuł o ilustracji dla dzieci. Najbardziej uderzyło mnie zdanie Józefa Wilkonia: "Wszelka kokieteria pod milusińskich prowadzi do nieznośnej infantylizacji. A tego dzieci nie wybaczają". Pamiętam z dzieciństwa chwile, w których traktowano mnie infantylnie (głównie w zerówce) i swoje emocje z tym związane. Zażenowanie i wstyd za dorosłego.
Bardzo, bardzo polecam ten tekst.
4 komentarze:
pamiętam jak kilka lat temu moja kuzynka chciała żeby zrobić jej wycieczkę na wieś, by zobaczyć krowę:)
piękny przekrój przez łąkę :)
w latach 90-tych polski rynek księgarski przeżył epizod disnejowsko-barbiowy, szukając książek dla młodocianych usłyszałam od pani "ksiegarki", ze dzieci takie lubią :}
na szczęście chyba tamte czasy niepowrotnie minęły
Krowy faktycznie nie każdemu są dane. Pamiętam z głębokiego dzieciństwa, że sąsiadka moich rodziców hodowała kilka krów, a mieszkaliśmy 10 min autobusem od centrum! Rano wychodziły na trawnik i same wracały wieczorem. Można było regulować według nich zegarek, a od pani brało się obornik na ogród.
To było naprawdę coś.
Wydaje mi się, że disneyowskie książki żyją nadal, są jednym z nurtów i nieźle się mają. Ostatnio szukałam w Empiku książki dla niespełna rocznego dziecka i nie znalazłam - dacie wiarę - niczego, co by nie było we wstrętnych kolorach i zrobione na kiepskich programach komputerowych. Może się czepiam, może to przed dostawą było...:]
Mam w ogóle wrażenie, że książki, zabawki i dzieci dzielą się na różne kategorie i dane produkty są przypisane konkretnej grupie dzieci. Jedne to te oglądające namiętnie Disneya, używające hałaśliwych zabawek i ubrań w różowe cekiny, drugie ubrane w ciuchy poszyte z obrusów wiodą żywot miejskich dzieci z Bullerbyn. Nie wiem czy to dobrze, że dzieci się nam rozwarstwiają.
Choćby epoka nie wiem jaka, to nie wszystko było złe.
Ten post pięknie tego dowodzi.
Prześlij komentarz