piątek, 15 października 2010

O pracy na roli

Nasze książki można właściwie podzielić na dwa równolegle rozwijające się nurty - jeden to książki współczesne, by nie powiedzieć: nowoczesne, a drugi - kupowane w antykwariatach i na Allegro peerelowskie. (Oczywiście są też współczesne, peerelowskie reprinty.)

Bezpośrednią inspiracją dla drugiego nurtu była poznana na Necie Joanna, która postanowiła raz zrobić mojemu synkowi prezent (!) i kupiła mu m. in. wiersze Konopnickiej. Przypomniało mi to o cudownych książkach mojego dzieciństwa, które WSZYSTKIE straciłam w powodzi w 1997 (bo jestem z Wrocławia). Pomyślałam, że można spróbować jakoś ten księgozbiór odtworzyć i zaczęłam szaleć po Sieci. Niekoniecznie znajduję te same, właściwie raczej nie.
Świetną rzeczą jest, że w tamtych czasach nie można było sobie wydać czy zilustrować książki tak o, tylko trzeba było być po ASP i pewnie spełnić jeszcze kilka warunków. W ten sposób powstała tzw. polska szkoła ilustracji (jeśli bywam nieczęsto dumna z bycia Polką, to również i dlatego. A nie bywam częściej, bo w końcu co mój rodak jakiś zrobił, to jednak nie zrobiłam ja i nie ma co być dumnym, co najwyżej się cieszyć i gratulować:)
Koniec trucia:] Przedstawiam serię autorstwa Janiny Antoniewicz, ilustrowaną w piękny, spokojny sposób przez Juliusza Makowskiego: 
"Jak żyje łąka", 1955
"Zboże kwitnie" 1955 i 
"Latem na pastwisku" 1955, oczywiście Nasza Księgarnia.

 

Łagodna, kojąca oko wersja dzisiejszych pseudoedukacyjnych książek zasypujących dziecko (i rodzica:) tysiącem szczegółowych informacji od czapy w intensywnych kolorach. Tekst trochę przypomina jakiś podręcznik czy poradnik gospodarski z tego okresu, sporo konkretów o hodowli, sposobach wypasu, pielęgnowania łąk, jedna uwaga mimochodem o bajecznym postępie techniki w ZSRR, ale za to co za ilustracje! Zresztą "za to" to niefortunne sformułowanie. Wolę wiedzieć coś konkretnego o pracy na roli niż ile szczękoczółek ma pipik świrek (OK, nie ma takiego czegoś).
 Spójrzcie, proszę:















 

Dla wytrwałych - znalazłam świetny artykuł o ilustracji dla dzieci. Najbardziej uderzyło mnie zdanie Józefa Wilkonia: "Wszelka kokieteria pod milusińskich prowadzi do nieznośnej infantylizacji. A tego dzieci nie wybaczają". Pamiętam z dzieciństwa chwile, w których traktowano mnie infantylnie (głównie w zerówce) i swoje emocje z tym związane. Zażenowanie i wstyd za dorosłego. 
Bardzo, bardzo polecam ten tekst.

4 komentarze:

holka polka pisze...

pamiętam jak kilka lat temu moja kuzynka chciała żeby zrobić jej wycieczkę na wieś, by zobaczyć krowę:)

leloop pisze...

piękny przekrój przez łąkę :)
w latach 90-tych polski rynek księgarski przeżył epizod disnejowsko-barbiowy, szukając książek dla młodocianych usłyszałam od pani "ksiegarki", ze dzieci takie lubią :}
na szczęście chyba tamte czasy niepowrotnie minęły

Sara pisze...

Krowy faktycznie nie każdemu są dane. Pamiętam z głębokiego dzieciństwa, że sąsiadka moich rodziców hodowała kilka krów, a mieszkaliśmy 10 min autobusem od centrum! Rano wychodziły na trawnik i same wracały wieczorem. Można było regulować według nich zegarek, a od pani brało się obornik na ogród.
To było naprawdę coś.

Wydaje mi się, że disneyowskie książki żyją nadal, są jednym z nurtów i nieźle się mają. Ostatnio szukałam w Empiku książki dla niespełna rocznego dziecka i nie znalazłam - dacie wiarę - niczego, co by nie było we wstrętnych kolorach i zrobione na kiepskich programach komputerowych. Może się czepiam, może to przed dostawą było...:]
Mam w ogóle wrażenie, że książki, zabawki i dzieci dzielą się na różne kategorie i dane produkty są przypisane konkretnej grupie dzieci. Jedne to te oglądające namiętnie Disneya, używające hałaśliwych zabawek i ubrań w różowe cekiny, drugie ubrane w ciuchy poszyte z obrusów wiodą żywot miejskich dzieci z Bullerbyn. Nie wiem czy to dobrze, że dzieci się nam rozwarstwiają.

Bobe Majse pisze...

Choćby epoka nie wiem jaka, to nie wszystko było złe.
Ten post pięknie tego dowodzi.