Wpadłam do szybkiej, chińskiej jadłodajni w centrum handlowym.
Je się tam m. in. na bębnie, co podwyższa niewątpliwie walory i stwarza możliwości. Opowiedziałam parę słów o jedzeniu i innych sprawach w Azji (jakbym cokolwiek o tym wiedziała). Spotkało się z ciepłym przyjęciem. Akcesoria do nabycia w sklepiku restauracyjnym służyły wdzięcznym tłem.
Młodszy najnaturalniej w świecie złapał pałeczki i posługiwał się nimi, po swojemu, ale sprawnie. Było to dla mnie mocno zaskakujące.
Jak być może zauważyli co niektórzy czytelnicy, projekty z dziećmi przeobrażają się u mnie prawie zawsze w tematyczne ciągi, jedna akcja jest bazą dla następnej, co jest z jednej strony naturalne, ale przeraża mnie nieco stopniem zorganizowania. Wizyta w muzeum geologicznym np. owocuje zbieraniem kamieni i kupieniem kalendarza z nimi, i maniakalnym jego oglądaniem. Ten iwent miał swoją kontynuację w bajecznym przyjęciu u sąsiadów, którzy przygotowali sushi. Drugi raz w życiu je jadłam, ale ten pierwszy musiał być niedbały. To, co u nich przeżyłam (bo: "zjadłam" tego nie oddaje) było azjatycką wersją magdalenki. Jedzenie perfekcyjne. Nawet nie przypuszczałam, że takie może być.
Tematyczna koszulka (powinnam się leczyć):
A kontynuacją tego z kolei wydarzenia jest dla dzieci origami. Dla mnie knucie, jak by tu skomponować własne sushi i zestaw do niego z ceramiki - bardzo mam ochotę ulepić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz